Ratownicy medyczni zdecydują dziś czy rozpoczynają strajk i ewentualnie jaką formę przybierze ich protest. Do końca dnia dają jednak czas stronie rządowej, by ta zdecydowała, czy w końcu zacznie „szanować zawód ratownika”.
Ratownicy z ogólnopolskiego związku zawodowego spotykają się dziś w Wierchomli Wielkiej w województwie małopolskim, gdzie podejmą decyzję czy rozpoczynają strajk zbiorowy. Powód? Połowa z nich nie otrzymała obiecanych przez rząd podwyżek, nie rozpoczęto też prac odnośnie nowelizacji ustawy o ratownictwie.
– Nie kryjemy, że chodzi nam o podwyżki, ale nie tylko – podkreśla Tomasz Wyciszkiewicz z Lubina, ratownik, który także pojechał dziś do Wierchomli Wielkiej.
– My jako ratownicy z legnickiego pogotowia otrzymaliśmy te 400 zł podwyżek, ale nasi koledzy, którzy pracują np. na SOR-ze już nie. Nie może być tak, że musimy dorabiać na dwóch, trzech etatach, żeby utrzymać rodzinę. Kończymy zmianę w pogotowiu i biegniemy do szpitala czy na izbę przyjęć. Jesteśmy przemęczeni, ratujemy ludzkie życie, a zarabiamy niewiele ponad 2 tys. zł na rękę – podkreśla.
Ratownicy podkreślają, że pieniądze to jedno, ale chodzi też o to, by rząd zrozumiał, że ratownictwo jest filarem polskiej służby zdrowia. – Jeśli nie ustawa o ratownictwie nie zostanie w końcu znowelizowana, jeśli ranga naszego zawodu nie zostanie w końcu podniesiona, to przestanie w końcu działać. Ratownicy często są zatrudnieni w prywatnych firmach, a te mogą w każdej chwili zwinąć swoją działalność. Tym samym może się stać, że karetka gdzieś nie dojedzie, bo nie będzie miał kto pracować – nie kryje Wyciszkiewicz. – Dlatego walczymy, żeby ratownictwo było państwowe. Tak jak policja czy straż pożarna – dodaje.
W całej Polsce pracuje około 14 tysięcy ratowników. Jeśli zdecydują się strajkować, to jaką formę protestu wybiorą? – Myślę, że po prostu zaczniemy pracować regulaminowo, bez żadnych dodatkowych dyżurów, a to spowoduje paraliż, bo zabraknie rąk do pracy. Może wtedy rząd zacznie szanować naszą pracę – dodaje na koniec lubiński ratownik.