Rozmowa z Krzysztofem Strynkowskim, założycielem fundacji FOPiT GOBI – współorganizatora ubiegłorocznej inscenizacji Bitwy pod Legnicą.
*Jak podobała się panu tegoroczna inscenizacja Bitwy pod Legnicą?
– Przyznam, że nie miałem okazji jej obejrzeć. Decyzja była jednak w pełni świadoma.
*Dlaczego nie wybrał się pan do gniewomierskiego jaru?
– Obawiałem się, że na polu bitwy zobaczę obrazki, które moim zdaniem nie powinny towarzyszyć temu wydarzeniu. Zwłaszcza w kontekście wojowników Wschodu. Przewidziałem, że Mongołowie będą pokazani w dość stereotypowy sposób. I to się sprawdziło. Spokojny mogłem być tylko o to, jak będą się prezentować rycerze walczący po naszej, europejskiej stronie.
*Mongołowie nie przypominali… Mongołów?
– W Polsce organizuje się setki tego typu imprez, ale atutem Legnickiego Pola jest udział egzotycznych wojowników. Ich uzbrojenie i sposób walki są z jednej strony ciekawe dla rekonstruktorów, a z drugiej – na tyle niepowtarzalne, że nigdzie indziej w kraju nie jest możliwe stworzenie imprezy, na której pokażemy ich w sposób najbliższy historycznej prawdzie. Tymczasem stroje rekonstruktorów, którzy przyjechali do Legnickiego Pola, by wcielić się w role Mongołów były oparte o stereotypy. To była artystyczna wizja stworzona bardziej na podstawie filmów fantasy i science fiction niż prawdy historycznej. Rozumiem, że nie każdy może mieć szablę charakterystyczną dla tamtego okresu, przełknę też, że na zdjęciach z inscenizacji wojowie trzymają broń z XVII czy XVIII wieku i są poubierani w dziwne stroje, ale oni nie powinni być na pierwszym planie. Wolę, by w bitwie uczestniczyło 30 prawdziwych Mongołów niż 300 krasnoludków.
*Słyszał pan podobne opinie osób, które pasjonują się rekonstrukcjami historycznych bitew?
– Tego typu wydarzenia są tematem dyskusji na zamkniętych forach internetowych rekonstruktorów z całej Polski, ale też z zagranicy. Niestety po bitwie nie znalazłem tam ani jednego pozytywnego komentarza na temat osób walczących po stronie ludów wschodu. Przeczytałem natomiast, że główne role odgrywali wojownicy w fartuchach spawalniczych.
W tym roku w inscenizacji pod Legnickim Polem Henryk Pobożny i jego oddziały nie starły się na polu bitwy z Mongołami, za wyjątkiem jednego z rekonstruktorów. Ekipa, która miała stanowić smaczek całego wydarzenia, która jest najistotniejsza w całej bitwie była, mówiąc delikatnie, daleka od prawdy historycznej. To nie do przyjęcia. Szczególnie, że wystarczy przejrzeć 60-stronicową publikację, bogato ilustrowaną rycinami, by wiedzieć dokładnie, jak strona mongolska prezentowała się w XIII wieku. Trzeba też powiedzieć, że na imprezie zabrakło prawdziwych Mongołów, o charakterystycznej przecież urodzie. Swoją obecnością w ogromnym stopniu uatrakcyjniliby to wydarzenie i podkreślili jego charakter, tak jak było rok temu.
*W 2016 r. pańska fundacja była współorganizatorem inscenizacji. W tym roku już nie. Dlaczego?
– Od pięciu lat Fundacja Ochrony Przyrody i Rozwoju Turystyki FOPiT-GOBI zajmuje się m.in. rekonstrukcją historyczną, z naciskiem na wydarzenia z udziałem ludów koczowniczych – wojowników wschodu. A w tamtym okresie niezwykle istotnym elementem byli łucznicy konni, dzięki którym udało się Mongołom podbić świat. Nie miałem wątpliwości, że powinien to być jeden z najistotniejszych elementów rekonstrukcji. Chciałem w ten sposób zadbać o wierność historyczną, czego nie da się zrobić, eliminując łuczników konnych, strzelających w galopie. Tacy rekonstruktorzy przyjeżdżają do nas z całego świata od początku naszej działalności i nie byłoby problemem, żeby pojawili się też na Bitwie pod Legnicą. Moja opinia nie została jednak zaakceptowana przez głównych organizatorów, czyli Gminny Ośrodek Kultury i Sportu w Legnickim Polu, dlatego podziękowaliśmy za współpracę i bezpłatną koordynację tego projektu. Nie chcieliśmy firmować wydarzenia, przewidując, że nie będzie dostatecznie historycznym. Szkoda, bo zaangażowanie w ten projekt rycerzy o skośnych oczach, jeźdźców strzelających z łuku, nie stanowiło żadnego problemu.
*Warto chyba jednak docenić, że na polu bitwy pojawiło się w tym roku więcej koni i zbrojnych oraz że miejscowa społeczność stworzyła sporą grupę wolontariuszy.
– Bez dwóch zdań i to dobrze wróży tej imprezie. Dziś niewiele jej brakuje, by zyskała rangę międzynarodową.
*Członkowie bractw rycerskich z całej Polski mówili zgodnie, że chcą, by inscenizacja Bitwy pod Legnicą była w przyszłości wymieniana, obok Bitwy pod Grunwaldem, jako największa impreza tego typu w kraju. Wierzy pan, że tak się stanie?
– Oczywiście! Sam byłem zwolennikiem tego porównania. Jest to jak najbardziej do osiągnięcia, brakuje tylko staranności przy przygotowywaniu wizerunku odtwórców naszych najeźdźców. Chcemy przecież, by była to rekonstrukcja Bitwy pod Legnicą, a nie festyn z krasnoludkami.
*Dziękuję za rozmowę.
Dziwny tekścik…