29 listopada miała miejsce największa tragedia w historii KGHM. Wypadek, który zabrał życie ośmiu górnikom, odcisnął się piętnem na całej społeczności Zagłębia Miedziowego. Ludzie, którzy bezpośrednio uczestniczyli w tym wydarzeniu, potrzebowali długiego czasu, by umieć opowiedzieć, co wtedy przeżyli. Jakiemu strachowi przyszło im stawić czoła i z jak głębokim smutkiem musieli się uporać.
Kilka dni temu jeden z górników, Tomasz Zblewski, na swoim facebookowym profilu opublikował wspomnienie tamtego dnia. Dziękujemy mu za zgodę na umieszczenie tej poruszającej relacji.
.
29.11.2016 r. Bogowie! Jak bardzo nie chciało mi się iść do pracy. Rozłożyła mnie gorączka, bolały wszystkie mięśnie, na przedramieniu miałem świeży tatuaż. Słuchanie audiobooka w kabinie na mp3 przestało pomagać. Gdybym miał siłę, pojechałbym do lekarza do Lubina. Normalnie brak mocy.
– W maszynie się wypocę – pomyślałem. – Wyłączę klimę, będzie dobrze, nieraz tak robiłem i pomagało – główkowałem dalej. – Dobrze, że to koniec tygodnia. W sobotę i niedzielę odpocznę – pocieszałem się.
W górniczej łaźni byłem jak zwykle pierwszy. Nie lubiłem przyjeżdżać na ostatnią chwilę. Przed pracą spokojnie wolałem się przebrać, posiedzieć, skupić się, pomyśleć. Dziewczyny na lampowni śmiały się non stop, że jestem pierwszy. – Dla Rudnej wszystko – odpowiadałem z uśmiechem.
Przebierałem się jak połamany, odzywał się każdy mięsień, gorączka robiła swoje. Facet chory na grypę albo przeziębiony jest normalnie umierający i tak właśnie się czułem. Pobrałem lampę, aparat ucieczkowy i z butelką gazowanej wody mineralnej usiadłem na ławce. Oparłem się plecami o ścianę, zdjąłem hełm i było mi dobrze.
Zaczęli schodzić się ludzie, którzy, tak jak i ja, mieli nocną zmianę. Wymieniali puste butelki na pełne – bez wody się nie da. Pomimo tego, że u góry na powierzchni był mróz, pod ziemią jest zawsze cieplutko. Czasem aż za.
Wszędzie słychać śmiechy, rozmowy. Kilkudziesięciu ludzi znających się po kilka, czasami kilkanaście lat rozmawia ze sobą o wszystkim i o niczym. Docinki, żarty, naśmiewanie się. Przyjacielskie, nieszkodliwe. Zaraz jedziemy kilometr pod ziemię i lepiej w przyjaznej atmosferze.
Przyszli goście z mojej brygady. Na dół jedziemy drugą klatką, mamy więc jeszcze trochę czasu. Śmiejemy się. Zaczynam mieć nadzieję, że ta dniówka szybko zleci i szybko wrócę do domu, a jeszcze szybciej wskoczę pod ciepłą kołdrę.
Nasza kolej na zjazd. Idziemy. Lampa sprawdzona, działa. Jakby nie patrzył, to moje życie, światło. To nawyk, który wpoił mi kiedyś stary górnik znający się na robocie, jakieś dwadzieścia lat temu.
Potrąciłem kogoś, przepraszam i odwracam się z uśmiechem.To kolega, też ratownik, jesteśmy razem w sekcji wysokościowej. Uśmiecha się tak zaraźliwie, troszkę razem przeżyliśmy. Robert, bo tak ma na imię, jest dla mnie wzorem,pomimo tego, że pracujemy prawie tyle samo lat na dole. Jako ratownik jestem dla niego młody stażem, o doświadczeniu nawet nie mówię. – Nieśmiertelny Robercik – pomyślałem.
Wchodzimy do klatki. Zwiększony przepływ powietrza jest na tyle silny, że potrafi zerwać kask z głowy. Trzeba uważać. Dwa piętra. Po około czterdziestu ludzi na każdym. Robert staje za moimi plecami i mówi coś, jakaś zabawna historyjka. W opowiadaniu niestworzonych, ale jednak prawdziwych, zdarzeń, też jest niesamowity.
Dwie minuty później, poziom tysiąc sto dwadzieścia metrów. Wyruszamy autami na podział pracy. Do komór, w których czekają na nas nasze maszyny. – Szczęść Boże! Trzymaj się! – krzyczę do Robercika. Już się nie zobaczymy. Zawsze wyjeżdża ostatni, praca jest dla niego wszystkim, tak jak i ratownictwo. To naprawdę wzór do naśladowania
dla każdego młodego ratownika.
Sztygar mechaniczny przydzielił mi maszynę, którą pojadę. To „duży e-lkap”. Dzisiaj będę woził urobek „solo”, bez ładowania na wozy, bezpośrednio na kratę. Czuję każdy mięsień, wszystko mnie boli, ledwo łażę, miałem iść do lekarza. Pewnie bym poszedł, gdyby nie ogromna kolejka i moja awersja do stania w niej.
Jeszcze tylko sprawdzę maszynę. Fajnie by było, gdyby ktoś pomógł mi do niej wsiąść, nie mam siły. Kiedy tylko posadzę swój tyłek na fotelu operatora, wyłączę klimę, zacznę się pocić i powinienem szybko do siebie dojść.
Jadę. Łeb mi pulsuje. – Jeszcze tylko parę godzin i do domu — pomyślałem z lekką ironią i roześmiałem się w kabinie. To była naprawdę lekka ironia.
Staram się nie zwracać uwagi na dziury, to nie jest autostrada. Mogłem się przełamać i postać te trzy godziny u pani doktor. Teraz miałbym święty spokój. Swoją drogą, ile to trzeba mieć zdrowia, żeby chorować.
Wiem już, z jakich przodków mam wozić rudę miedzi. Kawałek drogi, ale będę jeździł z kolegą, który ma taką samą maszynę. Damy radę nawozić. W pracy podoba mi się to, że nikt nie stoi mi nad głową, pracuję już parę ładnych lat i wiem, co mam robić. Do sztygara zgłaszamy się dopiero w naprawdę trudnej sytuacji.
Kolega, chociaż młodszy stażem, też ciśnie. Staramy się jeździć tak, by sobie nie przeszkadzać, by nasze drogi się nie przecinały. Jak najmniej stać, naszym zadaniem jest wozić urobek, a nie tracić czas na niepotrzebne omijanie się lub przepuszczanie. Im mniej postoju tym lepiej.
I tak szalejemy kilometr pod ziemią. Wiem, gdzie zwolnić, gdzie pocisnąć. Po kilku kursach znam drogę na pamięć. Mimo tego że umieram (mam przecież gorączkę), dobrze idzie. Co jakiś czas widzę maszynę kolegi, pełno urobku i jazda. Praca jest prosta. Wjeżdżam do przodka, nabieram łyżkę i jadę na kratę wysypać ją. Nie patrzę już na zegarek. Gdy to robiłem, czas jakby stawał w miejscu. Chcę, żeby ta dniówka skończyła się jak najszybciej.
Wiozę kolejny kurs. Przed skrzyżowaniem, które jest wjazdem na kratę wysypu, stoi maszyna kolegi. – Mam nadzieję, że nic się nie stało, tak fajnie szło – pomyślałem. Lekko skręciłem maszyną, żeby widzieć więcej. Przy kabinie kolegi stał operator kotwiarki i o czymś rozmawiali. Chwilka przerwy. Odpocznę momencik. Poprawiałem się właśnie w fotelu i wtedy świat zaczął się kończyć. Wstrząs.
To coś poza naszą kontrolą, coś, czego się nie spodziewamy i na co nie mamy wpływu. Przeżyłem już z pięć naprawdę silnych. Kilka siódemek, ósemkę, a nawet w 1992 r. – dziewiątkę.
Nagle czuję, że zaciskam zęby. Smak krwi w ustach, kabina robi się jakaś taka malutka. Dobrze, że miałem zapięte pasy. Boli mnie łeb. Mam zatkane uszy. To ciśnienie powietrza. Hełm leży gdzieś z boku, szyby wdmuchnięte do kabiny leżą na moich kolanach obok hełmu, który został zrzucony. Wszędzie pył, nic nie widzę! Cały? Czy jestem cały?! Ciemno! Lampa, gdzie jest moja lampa?! O ja pierniczę! O Matko Boska! Jezus Maria! O losie mój! Mamo! Boże mój! Ręce mi się trzęsą. Prawa dłoń krwawi, coś mi się w nią wbiło. Mam lampę! Świeci! Coś zalewa mi twarz! K…a, mam roz…any łeb! To krew zalewa mi oko. Jezusie!
Nie myślę, odruchowo wyciągam opatrunek osobisty, przykładam mniej więcej tam, gdzie boli najbardziej i owijam głowę byle jak, żeby tylko zatrzymać krwawienie. Przestaje lecieć, znaczy się trafiłem. Wycieram się. Widzę. Ręce mam i to na dodatek całe.
Boli mnie głowa. P…rzyć to, niech boli! Jeszcze żyję! Jestem! Ludzie, jeszcze jestem! Żeby nie powtórzyło! Żeby nie powtórzyło! Co robić? Wyjść? Siedzieć i czekać na ratowników? Przecież ja jestem ratownikiem! A jak znowu j…nie? A co z innymi?
Dwadzieścia metrów przede mną stała maszyna. Nie widzę jej, tylko pył. Co robić?! Wtedy przypomniałem sobie, co mówił Robert Kiliński: „Sprawiedliwemu nic się nie stanie”. Powiedzonko na każdą okazję.
Dookoła trzeszczą skały, wszystko trzeszczy. Górotwór się układa. Nie słychać maszyn, tylko trzaski i łupanie. Boże co robić?!
Wychodzę z kabiny. Co ma być, to i tak będzie. Co z kolegami? Oby nic się nikomu nie stało. Nie rozpoznaję chodnika. Charakterystyczne cechy, dzięki którym wiedziałem, gdzie skręcić, jak jechać, zniknęły. To nie ten oddział! Wszędzie pył i urobek, po którym ciężko się idzie. Sp…rzać, uciekać jak najdalej stąd! Po drodze będę zgarniał kolegów, jeśli jakichś spotkam.
Nie ma najmniejszego ruchu powietrza. Wentylatory przestały działać. Wszystko stoi w miejscu, oprócz wszechobecnego pyłu, chociaż ten zaczyna powoli opadać. Całe szczęście, widoczność się poprawiła, niewiele, ale lepiej widzieć na cztery metry niż koniec ręki.
Dochodzę do maszyny kolegi, która stała przede mną. Są! Cali! Siedzą w kabinie. Dwóch dorosłych facetów zmieściło się w takiej małej kabinie! Ulżyło mi. Nic się im nie stało. Nie wiem jak, ale w chwili wstrząsu operator kotwiarki wskoczył do kabiny kolesia.
– Sp…rzamy stąd! – mówię albo krzyczę, nie pamiętam. We trójkę dochodzimy do skrzyżowania przy kracie, tam powinien być człowiek.
– Sancho! – krzyczę. Tak przezywali tego kratowego.
Cisza. Jest gorąco i coraz bardziej duszno.
– Sancho!
Oby nic mu się nie stało. Boże, proszę cię!
Jest! W pyle coraz jaśniej zaczyna świecić górnicza lampa „taśmowca”. Obolały, ale żywy! Dzięki wam, bogowie!
Stoimy na krzyżówce, dookoła chrupią skały. Po chwili dołącza do nas jeszcze dwóch kolegów. Przodowy pola i jakiś operator.
Uciekamy. Chociaż to nie wygląda jak ucieczka, wolny marsz po niesamowitym torze przeszkód, wielkie kamienie zagradzające drogę, w niektórych miejscach nie da się przejść inaczej jak na czworaka, nawet ubranie zaczyna ciążyć, a do komórki górniczej, gdzie, mam nadzieję, będzie już bezpiecznie, ponad kilometr. Wszyscy nas wyprzedzili. Sancho jest słaby i wolny, pomagam mu, jak mogę, choć sam ledwo daję radę. Nie ma powietrza, to przez to tak szybko opada się z sił. Wentylacja to ważna sprawa. Taśmol upada, nie ma sił, ja też, ale musimy iść. Musimy stąd iść.
– Sancho, dawaj! Jeszcze kawałek! Dasz radę! Zaraz odpoczniemy! – mówię.
– Już Tomuś, już – dyszy.
– Chodź, bo we dwóch tutaj zostaniemy. Dawaj! – wydaje mi się, że go w ten sposób trochę pociągnę. Ktoś wrócił nam pomóc i dobrze, bo nie mam już siły. Gorąco, duszno i wszędzie te skały i kamienie leżące do samego stropu.
Nie wiem, ile czasu tak się czołgamy, trochę na czworaka, trochę kuśtykając, trzymam go pod ramię, ale chciałbym, żeby i mnie ktoś podtrzymał. Znowu na chwilkę stajemy, opieram się ręką o kamienie, nie mogę oddychać. I nagle mija nas człowiek cały czarny od pyłu, który przylepił się do jego spoconego ciała. Widać tylko białka jego oczu. Idzie i mówi coś do siebie cały czas. Przedziera się nie zwracając na nas uwagi, tak jakbyśmy nie istnieli. Elektryk! Teraz go poznaję. Na szczęście idzie w dobrym kierunku. Ktoś do niego krzyknął, machnął ręką i tyle.
Kolejne skrzyżowanie, tędy wjeżdżało się na wcześniejszą kratę, tam też był kratowy, ludzie też wozili urobek. .
– Zabierzcie Sancha, idę zobaczyć co z kratowym – powiedziałem do kolegów.
I znowu przedzieram się. Samemu jest inaczej, lżej, ale strach zaczyna nabierać kształtu, robi się coraz większy i groźniejszy. – Franek! Franek! – krzyczę. Tak wołali na tamtego operatora z oddziału taśmowego.
Idzie! Widzę jego lampę! Jest dobrze! Podchodzi. Ma rozbitą głowę, ale ciul tam, żyje, to jest najważniejsze! Wracam z nim na krzyżówkę, na której siedzą i dyszą ludzie. Sancho też ledwo zipie. Niech odpoczywają, zaraz stąd wyjdziemy i po zawodach.
– Tam jest wóz z Emilem, nie wiem co z nim. Wołałem, ale nie odpowiadał – wysapał Franek. Nogi ugięły się pode mną. Znałem Emila już ładnych kilka lat. Idę po niego. K…a, nie mam siły! Duszno! Potrzebuję kogoś do pomocy. Jeżeli coś mu się stało, wiem, że sam nie dam rady go wyciągnąć. Emil to spory górnik.
Idziemy we czterech, przodowy, dwóch młodych operatorów i ja. Jestem pełen podziwu, są zmęczeni, widać, że mają dosyć. Ledwo idą, a mimo to są. Są tutaj ze mną. Staram się nie dać po sobie poznać, że nie mam już siły. Dociera do mnie, że to mógł być każdy z nich, że każdy z nich mógłby potrzebować pomocy i oni o tym wiedzą. Wiedzą, że ich koledzy też by po nich poszli.
Niczego tutaj nie poznaję! Co to jest?! Masakra jakaś! Widzę resztki klimatyzowanej kabiny kratowego, a przez całą jej długość wystaje drewniany stojak. Jak ten Franek to przeżył? Jakim cudem?
O losie! Co ja bym dał za powiew zimnego powietrza! Nie da się normalnie przejść, przedzieramy się po kamieniach na czworaka. Widzę tył maszyny. To wóz odstawczy urobku. Emil musi być w kabinie. Wykrzykuję jego imię. Cisza. – Mam nadzieję że wszystko będzie dobrze, na pewno będzie dobrze – pocieszam się.
Dotarliśmy pod drzwi kabiny. Nie ma szyb. To musiał być na prawdę ogromny wstrząs. Zaglądam do środka, mając nadzieję, że nikogo tam nie ma. I serce zaczyna mi bić tak szybko, jak nigdy dotąd!
Emil leży zwinięty pod kierownicą, widzę ogromny kamień na jego karku. Nie możemy otworzyć drzwi, są zasypane. Rękoma odgrzebujemy ostre kamienie tak szybko, jak tylko się da. Nikt nie zwraca uwagi, że ranią. Nikt o tym teraz nie myśli.
Poszło, otwieram kabinę, drzwi jeszcze gdzieś haczą o skałę, ale kilka szarpnięć załatwia sprawę. Wciskam się do środka, delikatnie szarpię jego plecy. Nic. Zero odzewu. Sprawdzam, czy oddycha, nie wiem, chyba nie. Sprawdzam tętno. Czuję w końcówkach palców bicie serca, ale to chyba moje walące serce. Chłopaki pomagają i wyciągamy go obok wozu. Teraz wiem, że nie oddycha.
Jest w miarę płaskie miejsce. Zaczynamy go reanimować. Zmieniamy się non stop, żeby się nie zarżnąć. Co chwilę któryś z nas krzyczy. Wołamy o pomoc. Wiemy, że ratownicy muszą być gdzieś blisko. Opadamy z sił, ale nikt się nie poddaje. Uda się! Na pewno się uda i wszystko będzie dobrze! Przecież to Emil. Da radę! My też damy, a nie ma tutaj nikogo innego. Co jakiś czas sprawdzam, czy oddycha.
Nie wiem, ile czasu trwa to wszystko. Czuję się, jakbym nic innego w życiu nie robił, tylko uciskał klatkę piersiową Emila. Jakbym robił to wieczność.
Parę minut, zmiana, następny, zmiana, następny, zmiana. W torbie śniadaniowej Emila ktoś znajduje wodę. Troszkę wypijamy, resztę wylewam sobie na kark, jest strasznie gorąco! – Będzie dobrze Emil, jeszcze będziemy się z tego śmiać – mówię do siebie w myślach.
Nie mamy mocy, siły. Uciskamy mimo to. I wtedy zza skał wynurza się lampa! Kierownik sekcji wysokościowej z jednostki ratownictwa górniczego, Antek Duszeńko. Ratownicy do nas doszli! Są! Nareszcie! Mają sprzęt. Wszystko będzie dobrze, Emil!
– Przejmujemy go! – słyszę. Później pamiętam tylko kilka obrazów. Komórkę górniczą. Auto wiozące nas pod szyb. Zimno w klatce. I ludzi patrzących na nas, jak na żywe trupy. Wielkie oczy ludzi.
Roberta Kilińskiego już nigdy nie zobaczyłem. Leżąc w szpitalu, dowiem się z telewizji, że zginął, jednak nikt nie jest nieśmiertelny.Tak jak i Emil. Jemu też się nie udało. Sześciu innych moich kolegów też zginęło.
Pracowałem z nimi, śmiałem się, znałem! To byli moi koledzy. To była największa dotychczas tragedia.
Moja też.
Tomasz Zblewski