Strajk w ZG Rudna rozpoczął się 14 grudnia 1981 roku. Trzy dni później, nad ranem, nastąpiła pacyfikacja kopalni. Pojawili się zomowcy i milicjanci.
Piotr Trempała, obecnie przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Dołowych, był wtedy z kolegami i przełożonym w biurze działu obudowy.
– Usłyszeliśmy strzały, huki, a po kilku minutach zomowcy wybili szybę w drzwiach naszego biura, mimo że były otwarte – wspomina Piotr Trempała. – Nikt nie chwytał za klamkę, tylko uderzali pałą w szyby. Wyprowadzili nas na zewnątrz, pod lufami karabinów, biorąc nas za kierownictwo strajku. Mój szef, ówczesny główny inżynier naszego działu, pertraktował wtedy z pułkownikiem odpowiedzialnym za pacyfikację. W końcu wylegitymowano nas, wyjaśniło się, że nie jesteśmy z kierownictwa strajku i pogoniono nas w kierunku Polkowic.
Po kilku dniach Piotr Trempała został dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Po wielu interwencjach, w styczniu 1982 roku, wrócił do zakładu.
W bardzo mroźny ranek 17 grudnia 1981 roku setki górników przebywało m.in. w cechowni ZG Rudna. Jednym z nich był Jerzy Byler ze Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego. Wtedy był górnikiem z niespełna rocznym stażem pracy w kopalni. Jak wspomina, wszyscy byli przygotowani na wejście zomowców i na gaz. W tamtym czasie ściana cechowni wykonana była z szyb.
– Mieliśmy rozciągniętą siatkę maskującą te szyby, bo wiedzieliśmy, że z tej strony mogą wejść – opowiada Jerzy Byler. – Byli też ratownicy w maskach, bo wiedzieliśmy, że będzie gaz. I tak było. Szyby zaczęły pękać, do cechowni wpadał gaz, ratownicy zaczęli go odrzucać, a my zaczęliśmy ewakuować się przez ZWR-y na drogę, która prowadziła do Polkowic. Mieliśmy ustalone, że idziemy do kościoła świętej Barbary. Po drodze było strasznie. Jak tylko uformowaliśmy kolumnę, to jechała za nami polewaczka w wodą, a było bardzo mroźno. Lali wodą, strzelali gazem. Przypominam też sobie nawet fakt, że ktoś tam jakieś łuski znajdował, ale nie wiem czy była to broń ostra, czy ślepaki. Jak tylko weszliśmy do kościoła, nie wiem skąd nagle pojawiły się potężne gary z herbatą. Piliśmy ją i ze wszystkich ubrań niemal parowało, bo byliśmy zmoczeni. W tamtym czasie był zakaz zgromadzeń, więc żeby nie było podejrzeń, kiedy trochę ochłonęliśmy, odprawiona została msza święta. Potem podstawiono autobusy, by rozwieźć wszystkich do domów. Mieszkałem wtedy w hotelu pracowniczym w Polkowicach. W czasie pacyfikacji miałem na sobie gruby sweter zrobiony na drutach przez moją mamę. Kiedy dostałem przepustkę i pojechałem do domu na święta, mama płakała piorąc ten sweter, bo jeszcze gaz z niego wychodził. Patrząc z perspektywy lat nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, jakie to było zagrożenie.
Schronienie górnicy znaleźli w kościele świętej Barbary w Polkowicach. Drzwi otworzył im ks. Jerzy Gniatczyk.
– Był to ksiądz, który – można tak powiedzieć – opiekował się środowiskami opozycyjnymi, dlatego górnicy mogli liczyć na to, że kościół będzie dla nich otwarty i w nim się schronili – mówi Konrad Kaptur, rzecznik prasowy Urzędu Gminy Polkowice. – I to, że mogli się w nim schronić najpewniej przyczyniło się do tego, że udało się uniknąć tragicznych wydarzeń.
Przypomnijmy, 17 grudnia, w 35. rocznicę pacyfikacji kopalni Rudna, odbędzie się I Bieg im. Księdza Jerzego Gniatczyka – trasą, którą w tamtym czasie pokonali górnicy. W kościele św. Barbary w Polkowicach odprawiona zostanie msza święta. Potem w cechowni ZG Rudna zaplanowano akademię.
Zobacz także:
UR