Koronawirus: „Chcemy czy nie, i tak będziemy zakażeni”

Po pięciu tygodniach ostrych ograniczeń znów możemy wychodzić do lasu i parku. Dużą część restrykcji, w tym maski na twarzach, pozostanie z nami jednak na dłużej. Podobnie jak sam koronawirus, który od tej pory – jak grypa – będzie krążył wśród nas już stale. Pora zacząć się z nim oswajać. „Do jesieni zakażona będzie przynajmniej połowa populacji – takie są realia i tego nie zmieni badanie wszystkich jak leci, włączając w to pacjentów bezobjawowych. My to po prostu jako społeczeństwo musimy przechorować – chcemy czy nie, i tak będziemy zakażeni” – mówi Jacek Worobiec, lekarz i pomysłodawca pogotowia wymazowego w Lubinie.

Jacek Worobiec (fot. Marlena Bielecka)

Dziwnie czuję się prowadząc wywiad w masce na twarzy. A jak pan się czuje jako lekarz w czasach naznaczonych koronawirusem?

Zbliżam się powoli do końca mojej kariery zawodowej – mój półmetek już dawno minął – i jest to wyzwanie dla mnie jako lekarza-lubinianina, urodzonego w tym mieście, który ma tutaj dużą część rodziny i wielu znajomych. Sytuacja jest o tyle trudna, że wszyscy spotykamy się po raz pierwszy z takim trudnym okresem w naszym życiu. Wydaje się, że górę wzięły emocje, lęk, niepokój, ale gdyby analizować to z punktu widzenia czysto epidemiologicznego i medycznego, to należałoby zastanowić się nad tym, jak z tej sytuacji wyjść jak najmniej poszkodowanymi – bo to się przecież kiedyś skończy. Od początku uważam, że niczego nie należy robić na wyrost, ale działać w skupieniu, analizując sytuację w innych krajach i wykorzystując ich doświadczenia. I szukać takich rozwiązań dla naszego małego, powiatowego podwórka, które ochroniłyby jak największą liczbę ludzi przed niepotrzebnym nieszczęściem.

Obserwował pan epidemię od początku czy dopiero gdy dotarła do Europy?

Jak większość z nas, uważnie zacząłem śledzić jej przebieg na naszym kontynencie. Opierałem się także na informacjach z Chin, chociaż do końca nie wiadomo, na ile rzeczywiście pokazują one tamtejszą sytuację. Po potwierdzeniu pierwszego zachorowania w Polsce badaniem genetycznym wirusa – to było 4 marca – zacząłem wymieniać się informacjami z mieszkającą w Niemczech córką i przyjacielem ze Szwajcarii, pytając, co dzieje się u nich. Na początku tam też, podobnie jak w Polsce, była niepewność, czy z tego faktycznie urodzi się coś wielkiego czy też nie. Powoływano się na wcześniejsze epidemie z początku XXI wieku – SARS, MERS – i wydawało się, że to się rozejdzie po kościach, ale już koło połowy marca wszyscy zmienili front i zaczęli dostrzegać szykujący się olbrzymi problem. Wtedy zaczęto podejmować decyzje, które z mojego punktu widzenia jako lekarza, były słuszne w naszej polskiej rzeczywistości.

Do chwili, gdy rozmawiamy, w Polsce wykonano prawie 144 tysiące testów* (wszystkie dane statystyczne aktualne na 13 kwietnia br. – przyp. red.). Prawie pięć procent z nich dało wyniki pozytywne. To dużo czy mało?

Fot. Urząd Marszałkowski Województwa Dolnośląskiego

Gdybyśmy oceniali to w kategoriach liczby testów wykonanych na milion mieszkańców, to niedużo. Ale my nie możemy się porównywać ze Stanami Zjednoczonymi czy Niemcami, gdzie wykonano ponad milion testów, o ile dobrze pamiętam. W Niemczech umarło ponad trzy tysiące osób zakażonych – to relatywnie bardzo niewiele, ale na dziś nikt nie jest w stanie powiedzieć, z czego wynika tak zadziwiająco niski odsetek zgonów do wykrytych nosicieli. Myślę jednak, że nasz odsetek byłby równie niski, gdybyśmy wzięli pod uwagę wszystkich zakażonych. My po prostu wykonujemy za mało testów i dlatego nie mamy tak dużo potwierdzonych zakażeń jak Niemcy. Myślę, że faktycznie jesteśmy w podobnej sytuacji epidemiologicznej.

Zatem to nie jest tak, że mamy siedem tysięcy przypadków zakażenia SARS-CoV-2, tylko my o tylu przypadkach wiemy?

Moim zdaniem tak. Zresztą podobnego zdania są analizujący sytuacje epidemiolodzy: my nie wiemy, jak głęboko ten problem jest zakorzeniony w naszym społeczeństwie. Wszyscy zgadzają się co do tego, że ten wirus nie zniknie. Nieszczęście polega na tym, że wiąże się on z receptorami komórek w pęcherzykach płucnych i tam się namnaża. U ludzi, którzy nigdy nie mieli kontaktu z tym wirusem, może wywołać lawinową, ostrą reakcję zapalną właśnie w obrębie tych komórek. Dodatkowo bardzo szybko tworzy barierę wymiany tlenu między pęcherzykiem płucnym a krwiobiegiem.

Po prostu nas dusi?

Dokładnie tak. Proces dostawania się tlenu z powietrza do krwi jest utrudniony właśnie przez stan zapalny wywoływany przez koronawirusa, stąd przebieg COVID-19 bywa tak dramatyczny.

Oczywiście najgorzej wygląda to u osób, które nie mają rezerwy zdrowych komórek. Generalnie są to ludzie starsi, ale znamy przypadki takich piorunujących przebiegów również u ludzi młodych. Ale w medycynie tak już jest, że dwa razy dwa nie zawsze daje cztery – często bywa, że ta sama choroba u dwóch różnych osób przebiega bardzo odmiennie.

Statystyki wykrywalności wyglądają też różnie na mapie Polski. Mamy ponad 700 przypadków na Dolnym Śląsku, a zaraz za miedzą, w województwie lubuskim, jest ich raptem 78, a w Pomorskiem, z metropolią trójmiejską, tylko 175. Czy to też dowodzi, że nie wykonujemy tych testów tyle, ile powinniśmy, równomiernie w całym kraju?

Fot. Pixabay

Nie wiemy, ile testów wykonują poszczególne laboratoria. Mamy za mało twardych danych, żeby stwierdzić, skąd wynikają takie różnice. Różnica między powiatem lubińskim a aglomeracją wrocławską pokazuje, że zakażeń jest więcej tam, gdzie są duże skupiska ludzi i duża migracja ludności.

Z drugiej strony mamy Legnicę z tylko jednym przypadkiem i powiat lubiński, w którym jest ich trzydzieści. Ta różnica wynika zapewne z działalności u nas kopalni, gdzie mamy dużo osób blisko siebie, co ułatwia transmisję wirusa. I tu się pojawia kolejny problem, natury ekonomicznej. Jeśli nie będziemy pracować, odprowadzać składek, to Narodowy Fundusz Zdrowia nie będzie miał za co nas diagnozować i leczyć. Ale jeśli będziemy pracować, musimy się liczyć z większą częstotliwością zakażeń. To olbrzymi dylemat i nie zazdroszczę nikomu, kto podejmuje w tej sprawie decyzje.

Sam spotkałem się z ostrym sprzeciwem, gdy wprowadzałem nakaz noszenia maseczek w przychodni – przez pacjentów i część pracowników. Od wielu osób usłyszałem, że to nonsens. Ja sam nie byłem taki mądry, ale wtedy już obserwowałem, co dzieje się na świecie. Maseczka oczywiście nie chroni przed zakażeniem, ale zmniejsza ryzyko przeniesienia wirusa z człowieka na człowieka.

To znaczy, że powinniśmy założyć, że każdy z nas jest nosicielem, więc maseczka jest ochroną otoczenia przed nami?

Tak. Cały czas liczymy na to, że jeśli zmniejszymy częstotliwość zakażeń, to przetrwamy ten trudny okres z wirusem w powietrzu, nie paraliżując jednocześnie pracy szpitali. I to jest kolejne wyzwanie. Jako Medicus pracujemy cały czas, nie ograniczyliśmy przyjęć z dnia na dzień, ale bardzo szybko przeorganizowaliśmy się, wprowadziliśmy teleporady, uruchomiliśmy infolinię, gdzie siedem sekretarek medycznych odbiera telefony i odpowiada na SMS-y, a na stronie internetowej mamy prosty formularz do zamawiania recept. Model opieki zdrowotnej zmienił się więc całkowicie, ale uważam, że to ważne, żeby żadna placówka służby zdrowia nie pozostawiała swoich pacjentów samym sobie, zamykając przed nimi drzwi z powodu epidemii. Należy ograniczać kontakt bezpośredni, ale nie wolno zostawiać ludzi chorych bez opieki. Mamy siedem tysięcy zakażonych koronawirusem, a cztery miliony ludzi choruje w Polsce na nadciśnienie! Sprawdziły nam się efekty informatyzacji służby zdrowia, takie jak e-zwolnienie lekarskie, e-recepta czy elektroniczne skierowania, więc poprawiły nam się możliwości kontaktu z pacjentami.

Jest pan pomysłodawcą utworzenia pogotowia wymazowego w Lubinie. Czemu ma ono służyć?

Samo pogotowie jest dowodem na to, jak zdaliśmy egzamin w czasie epidemii. Ze starostą Adamem Myrdą po raz pierwszy rozmawiałem o tym nieco ponad dwa tygodnie temu, a dziś stoi namiot, w którym możemy już przyjmować pacjentów. Potrzebne było do tego porozumienie między starostą, dyrekcją sanepidu i trzema podmiotami leczniczymi w Lubinie (CDT Medicus, Miedziowe Centrum Zdrowia i Regionalne Centrum Zdrowia – przyp. red.). Czas pokaże, na ile to pogotowie wymazowe będzie potrzebne – oby nie było! Natomiast sytuacja byłaby dramatyczna, gdyby tego namiotu nie było za kilka tygodni, kiedy nastąpi spodziewany szczyt zachorowań. Bylibyśmy wtedy zupełnie nieprzygotowani.

Fot. Marlena Bielecka

W idei tego pogotowia chodzi o uniknięcie paraliżu działania służby zdrowia, w tym szpitali. Nie możemy mieszać pacjentów o statusie „podejrzenie zakażenia koronawirusem” z tymi, którzy potrzebują innej opieki medycznej. Oni nie mogą się znaleźć w jednej izbie przyjęć szpitala. Wyłączanie co chwilę oddziałów szpitalnych, ich zamykanie i dezynfekowanie – to może spowodować, że więcej ludzi będzie traciło zdrowie lub życie, bo nie zostaną w porę przyjęci do szpitala niż z powodu zakażenia koronawirusem.

Do pogotowia wymazowego trafią osoby zakwalifikowane do badania przez Powiatową Stację Sanitarno-Epidemiologiczną. Próbki będą trafiały do sanepidu we Wrocławia, który wykona dla nas badania szybciej. Bywało, że od chwili zgłoszenia, o tym że trzeba wykonać test, do uzyskania wyniku, upływało często pięć-sześć dni. To zdecydowanie za długo. Musieliśmy zrobić coś, żeby szybciej identyfikować osoby zakażone. Słuszność stworzenia pogotowia wymazowego potwierdził nam już przypadek pacjentki, który otrzymała z Dolnośląskiego Centrum Chorób Płuc we Wrocławiu polecenie wykonania wymazu. Mogła to szybko zrobić dzięki właśnie istnieniu tego pogotowia w jej miejscu zamieszkania.

Czy zatem testy nie powinny być powszechnie wykonywane?

Wchodzimy tu na grząski grunt rozmowy o możliwościach finansowych państwa. Uważam, że rozsądniej będzie izolować w kwarantannie pacjentów podejrzanych o zakażenie z powolną kontrolą i odchodzeniem od obowiązujących nas rygorów, po to żeby gospodarka zaczęła pracować, niż wydawać pieniądze na takie badania. Docelowy plan Niemiec to 200 tysięcy testów dziennie, zapewne stać ich na to. My w ciągu miesiąca zrobiliśmy 140 tysięcy testów, więc przepaść między naszymi możliwościami finansowymi jest olbrzymia. Trzeba mierzyć siły na zamiary.

My na pewno możemy poprawić organizację przyjęć pacjentów, badać ich w sposób celowany przyjmując założenie, że do jesieni zakażona będzie przynajmniej połowa populacji – takie są realia i tego nie zmieni badanie wszystkich jak leci, włączając w to pacjentów bezobjawowych. My to po prostu jako społeczeństwo musimy przechorować – chcemy czy nie, i tak będziemy zakażeni. Trzeba zatem usprawnić wychwytywanie pacjentów „podejrzanych” i ich weryfikowanie.

Minister Łukasz Szumowski zapowiedział, że czeka nas jeszcze rok z epidemią…

I właśnie ta perspektywa wymaga rozsądnej dystrybucji środków . Jeden test kosztuje 400 złotych. Kompletny strój ochronny dla pracownika medycznego jest tańszy, więc jeśli wydamy wszystkie państwowe pieniądze na testy, a nie będziemy mieć na stroje ochronne, to za chwilę nie będziemy mieć służby zdrowia.

Fot. Pixabay

Ochrona personelu medycznego jest szczególnie ważna. Niemal wszyscy – zarówno pracownicy obsługi technicznej, sekretarki, pielęgniarki, jak i lekarze – rozumieją, że trzeba się w tym odnaleźć. Stawiają tylko jeden warunek: chcą mieć dostęp do środków ochrony osobistej. Pobieranie wymazu od potencjalnie zakażonego pacjenta bez maski, rękawiczek, gogli czy przyłbicy to nie jest jakiś dowód odwagi. Jeśli lekarz pójdzie do takiego pacjenta bez ochrony, to tworzy zagrożenie dla pozostałych pracowników i odpowiada za paraliż placówki. To z poczucia odpowiedzialności apelujemy o to, żeby środki ochrony w pierwszej kolejności trafiały do personelu, który pomaga ludziom chorym.

Jak każdy kryzys, także ta epidemia pokazuje słabości systemu opieki zdrowotnej i epidemiologicznej. Gdzie, pańskim zdaniem, zostały one uwidocznione najbardziej?

Widoczny jest niedobór tych środków ochronnych, brak oddziałów zakaźnych, stanowisk intensywnej terapii. To wszystko jednak wynika z tego, że żyjemy w kraju średniozamożnym. Sądzę, że organizacyjnie, jako personel zakładów opieki zdrowotnej, zdaliśmy egzamin – pracujemy nie gorzej niż nasi koledzy z Włoch, Niemiec czy Hiszpanii. Rozumiemy sytuację, coraz lepiej funkcjonuje obieg informacji między samorządami, sanepidami i ośrodkami medycznymi. Jeśli chodzi o nas, mam na myśli służbę zdrowia, trzeba zacząć wracać do normalnego funkcjonowania i to jest zadanie na najbliższe tygodnie. Moim zdaniem powinniśmy się przygotowywać do otwarcia placówek służby zdrowia po majowym weekendzie. Nie wszystko możemy robić w formie teleporady, więc potrzebna jest ochrona dla lekarzy, którzy muszą się spotykać z pacjentami. Ale zrobić to musimy, bo nie nadrobimy dwu-, trzymiesięcznej kolejki na planowe zabiegi.

Musimy też pamiętać, że w Polsce na 140 tysięcy czynnych zawodowo lekarzy ponad 30 tysięcy to emeryci, czyli grupa szczególnie narażona na najbardziej dramatyczny przebieg COVID-19, a więc potencjał kadrowy mamy niewielki. I to też jedna ze słabości systemu.

Zastanawiał się pan, jaki będzie nasz świat po epidemii?

Ten trudny okres na pewno częściowo zweryfikował postawy ludzi. Wydaje się, że społeczeństwo zrozumiało powagę sytuacji, bo widać na ulicach, że w zdecydowanej większości podporządkowało się narzuconym zasadom. A przecież Polacy nie lubią, gdy im się cokolwiek narzuca. To zostało nam „wynagrodzone” przez stosunkowo małą liczbą zgonów.

Czy my będziemy inni? Część osób na pewno bardzo szybko o tym nieszczęściu zapomni, część być może zrozumie, że można się obejść bez pewnych rzeczy, mniej pracować, wyłączyć się na chwilę i dalej żyć. Nie wierzę w jakąś dużą przemianę na dłuższą metę. Myślę, że za rok, może dwa, wrócimy do tego wciąż pędzącego świata i okaże się, że znów zjadamy własny ogon.

Rozmawiała: Joanna Dziubek

Dodaj komentarz