W podlubińskiej pasiece padło 350 tys. pszczół. Kto zawinił?

Swoje straty pieniężne szacuje na 15 tys. złotych, ale to, ile nerwów i zdrowia kosztowała go ta sprawa, wie tylko on sam. Pan Tadeusz Struk z Lubina, bo o nim mowa, ma swoje podejrzenia, graniczące z pewnością, dlaczego aż w 11 ulach w jego pasiece padły wszystkie pszczoły. Łącznie uśmierconych zostało około 350 tysięcy tych pożytecznych owadów. Niestety pszczelarz w tej sytuacji na odszkodowanie nie ma co liczyć. Chciałby się jednak podzielić swoim przypadkiem z innymi.

Pan Tadeusz z pszczołami związany jest od dzieciństwa. Tę dość nietypową pasję zaszczepił u niego ojciec. Przez większość zawodowej kariery pracował jako górnik, ale po przejściu na emeryturę w 1998 roku razem z żoną zajmował się już tylko swoja pasieką w Zimnej Wodzie. Nigdy wcześniej nie spotkało go to, czego doświadczył tego lata.

– Moja gehenna zaczęła się 25 lipca. Po przygotowaniu pasieki do okresu zimowego założyłem w ulach specjalne paski medyczne przeciw warrozie, czyli szkodnikowi żerującemu na pszczole. Nasycone są one środkami farmakologicznymi. Po dwóch, może trzech dniach zauważyłem niepokojące objawy w pasiece. Po prostu stworzył się stan chorobowy, który wskazywał, że pszczoły mogą być zatrute – opowiada pszczelarz.

Zaczęło się od jednego ula, a w ciągu pierwszej doby padły cztery rodziny pszczele. Potem potoczyło się już lawinowo. – Łącznie padło 11 uli, a w pozostałych 12 nastąpiło podtrucie w sposób bardziej łagodny. Tam pszczoły też zaczęły padać, ale w umiarkowanym stopniu, na poziomie 30 procent. To także efekt mojej wnikliwej kontroli i wprowadzenie ścisłego porządku w tych ulach – tłumaczy pan Tadeusz.

Początkowo lubinianin nie wiedział, jak zareagować i gdzie szukać pomocy. – To był weekend, dodatkowo okres urlopowy. Dopiero po konsultacji z kolegą, który jest mistrzem pszczelarstwa, wiedziałem, jakie mam podjąć działania i gdzie to zgłosić. Najpierw udałem się do wydziału ochrony środowiska w Urzędzie Gminy w Lubinie, później wysłałem zgłoszenie do inspekcji ochrony roślin i nasiennictwa oraz do inspekcji weterynaryjnej – wspomina.

Pierwsze podejrzenia, zanim jeszcze pobrano próby, wskazywały na zatrucie chemiczne. Dopiero 6 sierpnia pasiekę pana Tadeusza odwiedził powiatowy lekarz weterynarii, by pobrać próbki. Te następnie zostały przesłane do Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach celem badań.

Wyniki były gotowe po ponad miesiącu. Nie stwierdzono w nich jednoznacznie, by doszło do zatrucia chemicznego, a konkretnie zatrucia wskutek oprysków. W dwóch pozycjach potwierdzono natomiast występowanie tego samego preparatu, który podejrzewał pokrzywdzony pszczelarz. Sam producent, któremu pan Tadeusz również przedstawił całą sprawę i wysłał komplet dokumentów, stwierdził, że nie ma związku przyczynowego, jeśli chodzi o śmierć pszczół a składem leku.

– Krótko mówiąc, zaczęło się odbijanie piłeczki przez kolejne instytucje, a winnego nie ma. Producent preparatu odmówił mi też udzielenia informacji, jakie składniki zostały użyte są do produkcji tego leku i jakie są dopuszczalne normy. Przedstawiciele firmy twierdzą, że nie mają sobie nic do zarzucenia, sugerując, że może być to choroba wirusowa. Ja nie wierzę w cuda. Około 300-350 metrów od mojej jest kolejna pasieka. Tam nie było żadnych zatruć i żadnych padnięć. Podejrzewam, że część opakowań musiała być nasączona wysokim stężeniem tego związku chemicznego, a pozostałe mniejszym. Pierwsze padnięcia pszczół były w tych ulach, gdzie użyłem pasków z dwóch opakowań – przypuszcza nasz rozmówca.

Dla Tadeusza Struka pewnym wyjściem z tej sytuacji mogłoby być dochodzenie swoich racji na drodze sądowej, jednak pszczelarz nie zdecyduje się na taki krok. Uważa bowiem, że w ewentualnej batalii z prawnikami dużej firmy farmaceutycznej pozostaje bez szans…

Dodaj komentarz